Znalezienie odpowiednich szelek dla kota to nie lada wyzwanie. Najczęściej dostępne modele to cienkie, wrzynające się w kocie ciałko paski ze skomplikowanymi zapięciami. Zazwyczaj już w czasie ich zapinania koci męczennik zdąży nam zniknąć z pola widzenia. Jeśli nawet narzędzie tortur zostanie zainstalowane, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że kot wykorzysta pozostawiony „luz” i zorganizuje sobie wycieczkę na własną rękę.
W kwestii szelek na rynku panuje jawna dyskryminacja kotów, więc nasze futrzaki skończyły w uprzężach dla psów. Szelki te wydają się mieć wszystko, czego potrzeba do znośnej kociej egzystencji – są szerokie, miękkie, wykonane z przewiewnej siateczki i mają regulowane oba obwody – na szyi i pod brzuchem.
Szelki kupiłyśmy z mamą w TK Maxx, który znany jest z obfitości kocich wynalazków. Szczupły Nikon dostał rozmiar XS, a „przypakowany” Kotton S-kę. Niestety jednemu mężczyźnie trafiło się ubranko różowe, ale przecież mamy równouprawnienie.
Można się zastanawiać, po co kotu szelki? Ja kupiłam z myślą o wizytach u weterynarza, kiedy zdarza się nam czekać w kolejce >3 godziny i wymęczony Nikon zaczyna szaleć w transporterze. Dałabym mu rozprostować kości, ale znając jego brawurę i antypatię do psów, bez smyczy nie mam odwagi.
Na razie mam tylko „nieprzyzwoite” zdjęcia Nikona w szelkach, więc czekajcie na update!
i prezentacja szelek na ulubionej zabawce ;)
a tak wygląda Kotton w swoim eleganckim, czarnym fraku:
cały wachlarz kolorów powyższego modelu: